13 sierpnia 1944 przy ul. Jana Kilińskiego na Starym Mieście w Warszawie eksplodował pojazd Sd.Kfz.301 (Borgward IV), transporter amunicji, zdobyty przez powstańców. Jest to jedna z najbardziej znanych tragedii Powstania: w wyniku wybuchu zginęło około 300 osób, w większości cywili, oglądających zdobyty "czołg". Błędne oznaczenie miejsca tragedii spowodowało, że pojazd jest powszechnie nazywany "czołgiem pułapką". Od 1992 jest to Dzień Pamięci Starówki.
Tak scenę tragedii przedstawił Grzegorz Kalinowski, w powieści Granatowy 44:
Rybski pomyślał, że nie ma co brać udziału w zbiegowisku i lepiej od razu pójść do majora, bo już po osiemnastej, a Nałęcz jest bardzo punktualny. (...) I to była ostatnia myśl Rybskiego, bo nagle poczuł huk. Poczuł, bo uderzyła go fala gorąca, a potem zapadła cisza, jakby ogłuchł. Zarejestrował tylko, że ktoś na niego spadł, a potem osunął się w mrok. (...) dźwięki rozsadzały mu głowę. Chór jęków, krzyków, potępieńczych spazmów, błagań i nawoływań. Głowa bolała go od dźwięku i od czegoś, co ją przeorało. Pomacał czaszkę, wyglądało na to, że jest w jednym kawałku, mimo to krew zalewała mu oczy. Starł ją i wreszcie złapał ostrość, jakby zapoznawał się z zasadami używania lornetki. Przed nim siedział mały listonosz zalany krwią, która płynęła mu z uszu, nosa i ust. A on jakby tego nie czuł, jakby był dzieckiem, które nabroiło i stara się posprzątać: zbierał listy rozsypane na chodniku. Nagle podniósł coś, co nie było kopertą, lecz dłonią. Chłopiec przyjrzał jej się, jakby miał podjąć decyzję, czy jeszcze się komuś przyda, czy to przesyłka, czy włożyć ją do torby, czy nie. Podbiegła do niego jakaś kobieta, od strony Długiej zbliżali się ludzie, przeskakując przez ciała i gruz, podnosząc rannych. (...)
Teraz widział przed sobą słup ognia, to paliła się kamienica przy Kilińskiego pod trójką. Płonęła żywym ognieniem niczym wielka pochodnia, a mniejsze pochodnie, a może gigantyczne iskry, z krzykiem i jękiem wybiegały z bramy i wiły się na bruku. A bruku był czerwony od krwi. Krew była zresztą wszędzie, spływała po ścianach, kapała z rynien. Do tego porozrzucane szczątki ciał: na bruku, wbite w ściany i w rynny, kadłuby, głowy, ręce, nogi, na balkonach i dachach. Jęk, płacz, krzyk, wołanie o pomoc lub szybką śmierć. (...)
Poszedł więc dalej, choć nie bardzo wiedział, dokąd idzie. Mijały go biegnące, idące lub pełznące we krwi ludzkie upiory. Ludzie bez rąk, nóg lub tylko ranni albo obryzgani czyjąś krwią. Szli jak potępieńcy, próbując oddalić się od tego strasznego miejsca, a on parł w stronę epicentrum wybuchu. Po pewnym czasie nie był już sam, mijali go biegnący na pomoc ludzie: sanitariuszki, lekarze, żołnierze, cywile i przede wszystkim ci, którzy szukali bliskich. (...)
– Pomóc panu? Widzi pan? Czuje? – usłyszał głos, kobiecy głos. Poczuł się nieswojo, bo wzrok znów mu szwankował. Powoli podniósł oczy na dziewczynę i powiedział, starając się nie bełkotać:
– Nie jestem pijany, ja tylko nie mogę trafić, bardzo proszę, żeby mi pani powiedziała, w którą stronę jest pałac Raczyńskich. I niech mi pani, z łaski swojej, zapali papierosa, mam w kieszonce, tu, na piersi. – Wskazał marynarkę, starając się uśmiechnąć. – A zapalniczka jest w wewnętrznej kieszeni.
– Siedzi pan pod pałacem Raczyńskich, pod ścianą, przy Kilińskiego – odrzekła.