Wojna 1920 roku tylko w swojej efektownej części rozegrała się na przedpolach Warszawy. Właściwy „Cud nad Wisłą" miał miejsce wcześniej, w niewielkim pomieszczeniu Pałacu Saskiego, gdzie mieściło się wówczas Biuro Szyfrów „Dwójki" Sztabu Generalnego. Dokonał go porucznik Jan Kowalewski.
„Rewolucję" złamano 12 sierpnia 1920 r. Nie wiadomo dokładnie, o której godzinie, ale odczytanie jej treści zajęło porucznikowi Kowalewskiemu jakieś kilkadziesiąt minut. Tak naprawdę to znacznie mniej, bo już po kilkunastu poderwał się z krzesła, podbiegł do telefonu i wykręcił numer dowództwa. Połączono go w kilka sekund – Piłsudski nie miał najmniejszego pojęcia o tym, jak działa radiowywiad, miał jednak podstawy, by każdą informację od jego pracowników uznawać za priorytetową. Tak było i tym razem.
Po krótkiej rozmowie, w trakcie której Kowalewski w kilku słowach streścił zawartość „Rewolucji", Piłsudski postawił na nogi cały sztab i zarządził natychmiastowy wyjazd na front do Dęblina. Nie był ani przestraszony, ani nawet zaskoczony. Przeciwnie, podobno wyraźnie ucieszył się z raportu Kowalewskiego, bo „Rewolucja" potwierdzała to, na co od wielu dni liczył. Depesza mówiła mianowicie, że Rosjanie zdecydowali się podjąć bezpośredni atak na Warszawę.
Porucznik Kowalewski odłożył słuchawkę i już na spokojnie przystąpił od odszyfrowywania dalszej treści „Rewolucji". Nigdzie się nie spieszył. W te gorące, letnie dni 1920 roku, podobnie jak inni, przebywał w Biurze Szyfrów praktycznie całą dobę. W domu zresztą nikt na niego nie czekał – jego żona również pracowała w tej niewielkiej komórce wywiadu. I tak jak jej małżonek, robiła to niemal dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Złamany delegat
To, że Piłsudski tak łatwo uwierzył w doniesienia swojego kryptologa, nie było niczym zaskakującym. Od kiedy Kowalewski niemal równo rok wcześniej złamał pierwszy szyfr Armii Czerwonej – „Delegata" – do Sztabu Głównego polskiej armii zaczął spływać nieprzerwany ciąg doniesień o ruchach nieprzyjaciela. Co więcej, wszystkie bez wyjątku doniesienia okazywały się prawdziwe. Wiadomości o nieprzyjacielu mieliśmy ścisłe z radiogoniometrii, podsłuchu radiowego i deszyfrowania depesz – wspominał Aleksander Kędzior, wówczas dowódca 6 baterii II Pułku Artylerii Polowej Legionów.
Wszystko to stawiało Polskę w sytuacji niezwykle korzystnej. Tym bardziej że Rosjanie posiadali, co prawda, najnowocześniejszy sprzęt do łączności i nasłuchu radiowego, nie mieli jednak żadnego pomysłu na jego efektywne, strategiczne wykorzystanie. Formacje te zorganizowane były w archaiczne struktury podporządkowane wojskom inżynieryjnym, a ich rola była niedoceniana przez konserwatywnych oficerów sztabowych – zauważał Grzegorz Nowik. Kowalewski wiedział o tym doskonale, miał bowiem za sobą epizod służby w rosyjskich wojskach łączności podczas I wojny światowej. Zdawał więc sobie sprawę, że bolszewicy w zasadzie nie używają tej techniki w celach szpiegowskich, lecz niemal wyłącznie komunikacyjnych. Wiedział też, że ich szyfry są nie tylko stosunkowo proste, ale też bardzo nieregularnie zmieniane, co wynikało zresztą nie tyle z braku odpowiednich procedur, co ze zwykłego niechlujstwa – znacznie większego w armii bolszewickiej niż carskiej. Rosjanie po prostu wciąż jeszcze nie doceniali tej technologii. Szczęściem w całym nieszczęściu rozbiorów Polski było tymczasem to, że polscy oficerowie służyli we wszystkich zaborczych armiach, a w niemieckiej, zwłaszcza zaś austriackiej, wywiad radiowy był bardzo rozbudowany i wykorzystywany w szerokim zakresie.
Pełny artykuł Wojciecha Lady możecie przeczytać w drugim numerze „Historii bez Tajemnic".
Ilustracja: Biuro Szyfrów „Dwójki" Sztabu Generalnego mieściło się w jednym z pomieszczeń Pałacu Saskiego, źródło: NAC.
powrót