Wszyscy znamy zdjęcia lotnicze ukazujące śródmieście Gdańska z wiosny 1945 r.: morze ruin, z którego wyrastają tylko kikuty spalonych kamienic i osmolona wieża bazyliki Mariackiej. Zniszczono ponad 80 procent substancji staromiejskiej. Podobnej dewastacji uległa tylko Warszawa. Czy piękne hanzeatyckie miasto nad Motławą musiało zostać obrócone w perzynę? I kto za to odpowiada?
Wokół tej kwestii narosło wiele mitów. Zgodnie z zerojedynkową wersją historii, utrwaloną w czasach PRL-u, winowajca był tylko jeden: Niemcy. To oni, broniąc miasta na rozkaz Hitlera, w sposób fanatyczny i bez oglądania się na straty – mieli doprowadzić Gdańsk do zagłady. Później, już w wolnej Polsce, na czołowego winowajcę awansowali Rosjanie. To sowieckim grabieżom i podpaleniom zawdzięczać mamy unicestwienie miasta, które wojnę przetrwało ponoć w nie najgorszym stanie. Prawda jest bardziej zróżnicowana.
Początek końca
Bezsporne jest stwierdzenie, że agonia Gdańska rozpoczęła się w marcu 1945 r., w ostatnich tygodniach wojny. Rosyjskie bombardowania i ostrzał artyleryjski obróciły w ruinę wiele zabytkowych budynków w centrum miasta. W przepełnionym mieście zginęły tysiące ludzi. Warto jednak pamiętać, że mimo tych ataków, zniszczenia były stosunkowo niewielkie. Jeszcze na początku marca miasto funkcjonowało w miarę normalnie. Po ulicach kursowały tramwaje, działały telefony i miejskie wodociągi, sprzedawano racje żywnościowe, dostarczano gaz i prąd. Położenie mieszkańców pogorszyło się gwałtownie wieczorem 25 marca, gdy przestały funkcjonować miejskie wodociągi. Zablokowało to akcje ratunkowe straży pożarnej, która nie miała czym gasić pożarów. Gdańsk stał się miastem frontowym.
W tym kontekście warto sobie zadać pytanie, czy obrona Gdańska przez Niemców miała w ogóle jakiekolwiek uzasadnienie strategiczne?
Przypomnijmy, że pod koniec marca 1945 r., kiedy wojska II Frontu Białoruskiego brały w kleszcze aglomerację gdańską, czołówki Armii Czerwonej podchodziły już pod Koszalin. Pomorze Gdańskie było więc swoistą enklawą na terytorium zdobytym przez wroga, który parł już na Berlin. Pozostało tylko lądowe połączenie przez Zalew Wiślany z Pilawą. Z wojskowego punktu widzenia obrona tej oblężonej placówki wydawać się mogła przedsięwzięciem bezsensownym. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę ogromną dysproporcję sił pomiędzy Wehrmachtem a Armią Czerwoną. Kriegsmarine zachowywało, co prawda, jeszcze przewagę na morzu, ale na lądzie i w powietrzu bezapelacyjnie panowali Sowieci.
Bezsens dalszej walki widzieli poprzedni dowódcy niemieccy, generałowie Specht i Weiss. Obaj zostali odwołani do Berlina i tam straceni. Ich następca, gen. Dietrich von Saucken na pewno nie chciał podzielić ich losu, choć dobrze wiedział, jak mizernymi siłami dysponuje. Gdańskiego Rejonu Umocnionego broniły wojska dowodzonej przez niego 2. Armii, należącej do grupy armii „Wisła". Szacuje się, że Niemcy mieli do dyspozycji ok. 140–160 tysięcy żołnierzy, w tym olbrzymią liczbę rannych i niezdolnych do walki. Generał von Saucken mógł rzucić do walki około 180 baterii artylerii, 200 dział samobieżnych.
Przewaga Armii Czerwonej we wszystkich rodzajach sił zbrojnych była wręcz miażdżąca. Dla porównania Gdańsk szturmowało około 1200 czołgów. Niemcy dysponowali tylko 170 czołgami, w większości unieruchomionymi z powodu braku paliwa, w tym tylko czterema sprawnymi „Tygrysami".
Równie ogromną przewagę Rosjanie mieli w artylerii i w sile żywej.
Pełny artykuł Krzysztofa Bochusa możecie przeczytać w pierwszym numerze „Historii bez Tajemnic".
Ilustracja: Na skutek bombardowania Gdańska zniszczeniu uległo ponad 80 procent substancji staromiejskiej, a jednym z przejmujących świadectw zniszczeń była osmolona wieża Bazyliki Mariackiej, fot. Ryszard Witkowski, źródło: NAC.
powrót