W książce Czas Gierka. Epoka socjalistycznej dekadencji historyk i dziennikarz Piotr Gajdziński, autor popularnych biografii Gomułki, Gierka, Jaruzelskiego i Mateusza Morawieckiego, w barwny sposób opisuje Polskę lat 70. XX wieku. Poniżej publikujemy fragment szóstego rozdziału Czasu Gierka pod tytułem Wiatr od morza.
Prezentacja pralki automatycznej Polar w sklepie AGD w Myszyńcu (woj. ostrołęckie), źródło: NAC.
PIECZARKI W KOKILKACH
Peerel, gierkowski także, mimo nieustających zapewnień o roli kobiet, niekończących się przywoływań dokonań Róży Luksemburg, a czasem również Marii Skłodowskiej-Curie, mimo kwiatków i rajstop wręczanych przodującym robotnicom 8 marca, jest do obrzydzenia patriarchalny. Życie kobiet płynie więc jakby obok wszystkich zmagań z socjalistyczną rzeczywistością. Kobieca codzienność to inny nurt, spokojny, dzielony między pracę, „relaksujące kąpiele" oraz przygotowywanie na karnawałowe przyjęcia „parówek w sosie lekkim", „poduszeczek z fasolą" i „pieczarek w kokilkach". Tak przynajmniej wynika z lektury pism kobiecych. Oczywiście tak piękny i spokojny żywot wiodą tylko polskie kobiety, bo już japońskie – jak informuje w 1978 roku „Kobieta i Życie" – mają trudne życie. Jeśli polskie kobiety mogą komuś zazdrościć, to wyłącznie mieszkankom stolicy sowieckiego imperium. W wielkim reportażu o odbywających się w 1979 roku w Warszawie Dniach Moskwy sporo zdjęć prezentujących szykowne moskwianki w futrach i etolach, a także sprawozdanie z pokazów mody, wystawy biżuterii i kosmetyków. „Wszyscy, bez wyjątku, interesowali się zmontowanym w jednej z sal naturalnej wielkości segmentem mieszkaniowym. Trzypokojowe mieszkanie, w pełni wyposażone i umeblowane, prezentowało się doskonale. Oprowadzający po wystawie byli zarzucani setkami pytań. Czy takie nowoczesne wyposażenie kuchni instaluje się we wszystkich budowanych obecnie domach? Czy te meble są produkcji radzieckiej? Ile kosztuje w Moskwie metr tapety? itd., itd. W sumie była to atrakcyjna i udana ekspozycja" – triumfalnie podsumowała „Kobieta i Życie".
Sprytny zabieg – zadano pytania, ale odpowiedzi już nie opublikowano. Bo znając nieco realia sowieckiego życia, można mieć pewność, że ta wystawa byłaby równie frapująca i jeszcze bardziej zaskakująca dla mieszkańców Moskwy. Jeden z Polaków odbywających w latach siedemdziesiątych naukowy staż w Zjednoczonym Instytucie Badań Jądrowych w Dubnej mawiał, że gdy po kilkumiesięcznym pobycie w stolicy imperium przyjeżdżał do Polski, to kioski „Ruchu" wydawały mu się domami towarowymi...
„Pod koniec pierwszej połowy lat siedemdziesiątych weszłam do jednego z domów towarowych, dziś powiedzielibyśmy galerii, w Moskwie. Długa kolejka kobiet stojących po »rzucone« właśnie enerdowskie halki. Stanęłam na końcu i otworzyłam dwie torby pełne ciuchów, które kiedyś przywiozłam ze Szwecji. Zwykłych, nic nadzwyczajnego, kupionych w Polsce. Kolejka natychmiast wykonała w tył zwrot, w kilka minut sprzedałam dosłownie wszystko, łącznie z torbami" – wspomina Ewa Mielcarzewicz.
W 1978 roku w Warszawie gości wystawa makijażu firmy Dior, która trafiła nad Wisłę – jak skrupulatnie odnotowuje „Kobieta i Życie" – po sukcesach w Nowym Jorku, Tokio i Moskwie. „Najlepszą porą na maseczkę jest kąpiel. Wchodzimy do wanny, mamy czas na relaks, nad nami unosi się para, pod jej wpływem rozszerzają się pory" – instruuje czytelniczki „Kobiety i Życie" Sabine Garfield, kosmetyczka z Paryża, która zakotwiczona nad Sekwaną i przechadzająca się po Luwrze oraz parku Tuileries najwyraźniej ma blade pojęcie o życiu kobiet w Polsce. Bo w tym życiu niewiele czasu można poświęcić na relaksujące kąpiele. Nie tylko dlatego że gorąca kąpiel, choćby ze względu na stałe i nasilające się w drugiej połowie dekady wyłączenia prądu wcale nie jest codziennością. Codziennością jest spędzanie wielu godzin w kolejce do mięsnego lub po masło, a przed świętami po cytrusy. Maria Schulz z Wolsztyna, nauczycielka, pamięta, że kiedyś przed Wielkanocą, w 1978, a może rok później, w kolejce po białą kiełbasę spędziła z krótkimi przerwami dwanaście godzin.
„Gdy już w końcu doszłam do lady, kupiłam i wyszłam ze sklepu, to się po prostu rozpłakałam. Ze zmęczenia, ale bardziej z bezsilności i upodlenia" – wspomina.
Kolekcja letnio-jesienna firmy Leda – modelki w pasażu śródmiejskim, 1971 r., źródło: NAC.
Paryżanka od Diora nie ma oczywiście o tym pojęcia. Miałaby, gdyby wówczas trochę w Polsce pomieszkała, a choćby czytywała „Kobietę i Życie". Na przykład reportaż z Wedla. „Godzina dwudziesta druga: majstrowa mówi, że po nocy każda wygląda starzej, nawet młode są zmarnowane, blade i mają wory pod oczami, ale w końcu pracownice Wedla to nie gwiazdy filmowe, więc nie zastanawiają się i nie płaczą nad każdą zmarszczką". Ale wydźwięk tekstu jest oczywiście pozytywny, bo choć zatrudnione w fabryce łakoci kobiety są umęczone i zaniedbane, to przepełnione satysfakcją i poczuciem misji – na wyrabiane ich rękoma czekolady i wafelki z utęsknieniem czekają miliony polskich dzieci. Polskie kobiety epoki Gierka mają prawo do relaksujących kąpieli i makijażu – w epoce gomułkowskiej, o bierutowskiej już nie wspominając, nie bardzo miały – ale przede wszystkim muszą twardo stąpać po ziemi i czynnie budować pomyślność ludowej ojczyzny. Nawet kosztem zmarszczek i zmęczenia. I tylko czasem, już po powrocie z nocnej zmiany lub wydłużającej się kolejki do mięsnego, mogą się chwilę zrelaksować czytając plotki z wielkiego świata, minireportaże z hoteli The Gritti Palace w Wenecji, Claridge's w Londynie, Plaza Athénée w Paryżu, w których zatrzymują się „snoby chcące zademonstrować konto bankowe". W 1978 roku czytelniczki „Kobiety i Życia" mogą poznać historię i dzień dzisiejszy „fabryki snów", z tym że snów komunistycznych – tygodnik przedrukował duży reportaż o Mosfilmie, sowieckim odpowiedniku Hollywood, naturalnie w niczym mu nieustępującym, a nawet go przewyższającym. To miejsce, w którym nikt nawet nie myśli o demonstrowaniu swojego konta bankowego, a wszyscy ciężko pracują, aby umilić czas „całej światowej klasie robotniczej".
To lektura na czas relaksu w kąpieli, bo na co dzień cenniejsze są teksty poradnikowe „Kobiety i Życia" – o meblowaniu mieszkań, o urządzeniu kącika (charakterystyczne: kącika, nie pokoju) dla dziecka, o zrobieniu w małym mieszkaniu chowanych stolików, aby choć w ten sposób odrobinę powiększyć przestrzeń życiową. Sporo jest porad krawieckich, lekarskich („Choroba gospodyń domowych"), czasem pojawia się nawet instruktor jazdy samochodem z tytułem inżyniera, który udziela bezcennej rady, aby podczas parkowania „angażować nie tylko oczy i ręce, ale i głowę". Poza tym czytelniczki „Kobiety i Życia" mogą przeczytać instrukcje wydawane przez: prawników, kosmetyczki, fryzjerki i oczywiście poradnik młodej matki. Sporadycznie trafiają się teksty o życiu intymnym, choćby traktujący o wychowaniu seksualnym wywiad pod tytułem Pożegnanie z bocianem. Choć w Polsce dokonuje się rewolucja seksualna, to komunistyczne władze i media jej nie dostrzegają. Maciej Szczepański, szef Radiokomitetu, wyposażył wprawdzie komunistycznych kacyków w magnetowidy i regularnie zaopatruje ich w zachodnie filmy pornograficzne, ale to są zabawy władzy, a nie materiał dla „polskiej socjalistycznej młodzieży", o „socjalistycznej rodzinie" nie wspominając.
„Nie było AIDS, prezerwatywy były łatwo dostępne, choroby weneryczne nie miały dostępu do środowiska studenckiego, bo studenci nie sypiali z prostytutkami. Dlatego ta rewolucja seksualna była jak na polskie warunki dość burzliwa. Powiedziałabym »łapczywa«. Była po prostu synonimem wolności, zerwaniem z kołtuństwem naszych rodziców, Kościoła i wreszcie państwa. Przejawem buntu, może i naiwnego, ale jednak. Dla nas ważnego. Zwłaszcza że upowszechniły się wyjazdy autostopem, mazurskie żagle, wyprawy w góry" – opowiada Ewa Mielcarzewicz.
Seks troszeczkę wymyka się jednak spod kołdry. Na ostatniej stronie tygodnika „Perspektywy" pojawiają się zdjęcia roznegliżowanych kobiet, w prasie są teksty seksuologa profesora Mikołaja Kozakiewicza oraz Michaliny Wisłockiej, a jej wydrukowana w 1976 roku Sztuka kochania staje się na wiele lat prawdziwym bestsellerem wydawniczym. Z półek księgarskich znika w tempie ekspresowym, więc tabuny spragnionych wiedzy o intymnej sferze życia młodych, całkiem młodych, nieco starszych i całkiem już starszych, ale też żądnych wiedzy o „fikuśnej" stronie życia kobiet i mężczyzn, cierpliwie pukają do antykwariatów lub po prostu kradną książkę z tych nielicznych bibliotek, w których się jeszcze uchowała. Nagle znajomość z bibliotekarzem staje się bardzo pożądana.
Stoisko z perukami w domu towarowym Sawa w Warszawie, 1974 r., źródło: NAC.
DZIECI CHWASTY
O ile jednak młodzież bryka i dobrze się bawi, to państwo i jego instytucje pozostają kołtuńskie. Społeczeństwo w swojej masie też. Towarzysze niechętnie już publicznie strofują młodzież, jak Władysław Gomułka, który ze wstrętem mówił o zdobywających sobie w latach sześćdziesiątych coraz większą popularność podróżach autostopem: „Bradiażenie (włóczęgostwo), brud i zawszenie. Niech robią wycieczki piesze z Krakowa do Zakopanego, to zdrowo". Teraz czynią to raczej w skrytości partyjnych sal konferencyjnych oraz na spotkaniach z nauczycielami. Ale zbyt wymykające się marksizmowi-leninizmowi zachowania nadal przyjmują wrogo. Adresowane do młodzieży pisma, na przykład „Radar" i przede wszystkim „Sztandar Młodych", nazywają hipisów, którzy pojawili się w Polsce jeszcze w poprzedniej dekadzie, ale teraz jest ich więcej, „zdemoralizowanymi wyrzutkami społeczeństwa" i „chwastami", zarzucają im zapatrzenie w amerykański styl życia, lenistwo i indywidualizm znienawidzony przez sowiecki socjalizm.
Na słownej przemocy się nie kończy. Ruch jest inwigilowany przez Służbę Bezpieczeństwa w ramach akcji o kryptonimie „Kudłacze"; hipisi są śledzeni, esbecy czytają adresowane do nich listy, zamykają w aresztach, a czasem po prostu organizują łapanki i urządzają masowe strzyżenie włosów, często aż do gołej skóry. Gierkowi z jego zawsze starannie przyciętą czupryną tej sztuki nieodmiennie dokonywał fryzjer działający w budynku sejmu, „kudłacze" nie mogą się podobać.
Ale bywa też groźniej, bo „dzieci chwasty", jak nazywa się ich w prasie, są oskarżane o współpracę z zachodnimi wywiadami, o szpiegostwo na rzecz Stanów Zjednoczonych, zachodnich Niemiec, Francji i kogo tam jeszcze. Wreszcie o współpracę z opozycją, co zresztą często bywa prawdą. „Zostałem raz pobity przez milicję w parku Saskim za długie włosy, byłem świadkiem, jak ubek rzucił się na Zuzaka z nienawiści za jego wygląd i go kopał, bił. Wielu ludzi było wzywanych do pałacu Mostowskich [mieściła się w nim Komenda Stołeczna MO]" – wspominał Kamil Sipowicz, hipis i autor książki Hipisi w PRL-u. Strach jest spory, po rozprawieniu się z radomskimi i ursuskimi „warchołami", po śmierci w maju 1977 roku krakowskiego studenta Stanisława Pyjasa, znowu wraca przekonanie, że esbecy mogą wszystko i przed „wszystkim" się nie cofną.
„Wynaturzone mody śląskiej młodzieży nie interesują, bo śląska młodzież uczy się i pracuje" – oświadcza Franciszkowi Walickiemu, kierownikowi zespołu Niebiesko-Czarni, funkcjonariusz katowickiego Komitetu Wojewódzkiego PZPR, a jeden z milicjantów podczas przesłuchania stwierdza, że „takie coś jak hipisi to tylko Żydzi mogli wymyślić". Zdanie pada jeszcze pod koniec lat sześćdziesiątych, ale ten sposób myślenia obowiązuje również w następnej dekadzie, bo aparat bezpieczeństwa pozostaje pod przemożnym wpływem moczaryzmu.
Ale podobne myślenie wcale nie jest w tym czasie ograniczone tylko do bezpieczniaków, akcje przeciwko hipisom cieszą się społecznym poparciem, zatrzymaniom członków ruchu często towarzyszą społeczna akceptacja, a czasem wręcz aplauz. Polskie społeczeństwo lat siedemdziesiątych zagłębia się w konformizmie i wszelkie odstępstwa, przynajmniej te zbyt dalekie od obowiązującego wzorca, nie są mile widziane. Tym bardziej że hipisom zostaje przyczepiona groźnie brzmiąca łatka narkomanów. Bo też odurzanie się w tej grupie nie jest rzadkością. Niektórym hipisom udaje się zdobywać zachodnie narkotyki, choćby marihuanę, czasem LSD, reszta musi się zadowalać rodzimymi zamiennikami – wąchaniem preparatu do wywabiania plam Tri, łykaniem dolarganu i kropli Inoziemcowa, piciem „szalonych ziółek", czyli astmosanu, leku na astmę, zażywaniem łagodzącego przebieg choroby Parkinsona parkopanu.
W prasie adresowanej do kobiet nie ma o tym ani słowa. Tu najważniejsze są porady kulinarne; zgodne z linią partii i odpowiadające na rynkowe braki. W połowie dekady z proponowanych jadłospisów niemal całkowicie znika mięso – z rzadka pojawia się tylko drób – a i wędliny występują sporadycznie. Królują: twaróg, bułka tarta, warzywa i ryż. Często goszczące na tych łamach paszteciki nie mają nic wspólnego z mięsem, są robione z grzybów, a w innym wariancie z twarożku z dodatkiem gałki muszkatołowej. Jeśli już trafiają się kotlety, to okazują się być wykonane z ryżu, jajek, natki pietruszki, bułki tartej i gałki muszkatołowej, która zresztą pojawia się w przepisach niezwykle często. Jeśli roladki kiełbasiane, to z mortadeli, jeśli pies z kiełbasą to jarskie. Są za to: zupa nic, kapusta duszona z jabłkiem, suflet delikatesowy z kalafiora i nawet przepis na pizzę; w tym wypadku trzeba jednak zajrzeć do mięsnego – co wówczas oznacza kilkugodzinne stanie w kolejce – bo włoskie danie ma być okraszone mortadelą (ta polska ma bardzo niewiele wspólnego z jej apenińskim pierwowzorem) lub boczkiem.
Polityka do kobiecych łamów niemal nie ma dostępu. Jeśli już, to tylko po to, aby zaprezentować sylwetkę Eugenii Kemparowej, przewodniczącej Ligi Kobiet, która w 1979 roku zostaje przewodniczącą Krajowej Rady Kobiet Polskich. Niezłomna, bardzo zaangażowana towarzyszka, dobry przykład dla innych kobiet. Szefowanie Krajowej Radzie Kobiet Polskich to jej kolejna funkcja, bo jest już zastępcą członka Komitetu Centralnego PZPR, członkinią Rady Państwa, posłanką, członkinią Prezydium Frontu Jedności Narodu, redaktorką naczelną kwartalnika „Wojskowy Przegląd Prawniczy", później wejdzie jeszcze w skład Krajowej Rady Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej.
Innym razem w zajmującym trzy czwarte strony felietonie dziennikarka „Kobiety i Życia" broni pracowników handlu zagranicznego – to z pewnością dalekie i mocno zakamuflowane echo krytyki polityki gospodarczej opartej na eksporcie i imporcie – atakowanej jakoby za sprowadzanie do kraju wschodnich (dalekowschodnich rzecz jasna) przypraw i zachodnich mebli. „Ostatecznie obywaliśmy się przez lata bez tureckich czy perskich przypraw. Faktem jednak jest, że wielu klientom wspomniane artykuły ogromnie się spodobały. Ba, może i w handlu zagranicznym zaistnieć sytuacja, że jakiś import okaże się zupełnie nietrafiony. Kiedy ktoś gdzieś zakupi meble, na które pies z kulawą nogą nie spojrzy. Patrząc jednak na poczynania naszego handlu zagranicznego, musimy stwierdzić, że daleko im nawet do wyczerpania marginesu błędów" – diagnozuje dość pokrętnie komentatorka kobiecego pisma. Wątpliwe jednak, bardzo wątpliwe, aby w tym czasie Polacy ze wstrętem odwracali głowy od hiszpańskich bądź austriackich mebli. Zwłaszcza że polskich brakowało, ich jakość wołała o pomstę do nieba, a zdobycie graniczyło z cudem.
Książka Piotra Gajdzińskiego Czas Gierka. Epoka socjalistycznej dekadencji ukazała się 13 października 2021 r. nakładem wydawnictwa Bellona.
powrót