Wnuczki Grzesiuka: Dziadek wtedy sobie odpuścił
Stanisław Grzesiuk pisał „Na marginesie życia”, kiedy choroba powoli już go zabierała – nie miał sił ani czasu na przepychanki z cenzurą i doszlifowanie tej powieści. Na szczęście zostały rękopisy, nad którymi pieczę trzymają jego wnuczki: Izabela Laszuk i Kamila Chudzyńska.
Rozmawiała: Anna Mieczkowska
Czy w rodzinie panował pewnego rodzaju kult dziadka?
Izabela: Jak w wielu rodzinach, tak i u nas okrucieństwo wojny dotknęło wielu osób. Babcia była w Ravensbrück, wiemy, że została tam wywieziona po Powstaniu Warszawskim, ale o tym się tak za bardzo nie mówiło. Wiadomo, że ludzie nie lubili przywoływać tych wspomnień. Druga babcia jako dziecko była wywieziona na roboty, miała dwanaście lat – też jest to znany fakt, ale nie rozmawiało się o szczegółach. Pradziadek ze strony mamy nie wrócił z wojny, zginął w Miednoje. Generalnie był Grzesiuk, Grzesiuk był w obozie, Grzesiuk przeżył tam pięć lat. I nie mówię tego z jakąś złośliwością czy przekąsem, ale rzeczywiście nasz dziadek był na piedestale. Jego przeżycia były najważniejsze. Może dlatego, że on już wtedy nie żył i pewnie dlatego, że był osobą wyjątkową.
Bo Panie go nie poznały, prawda?
Kamila: Nie, nasz ojciec [Marek Grzesiuk – przyp. red.] miał dwanaście lat, jak dziadek umarł.
Izabela: Dziadek zmarł w 1963 roku, a my jesteśmy trochę młodsze [śmiech], ale zawsze był dla nas postacią kultową. Był obecny nawet w takich prostych, codziennych sytuacjach. Pamiętam, że nie wolno nam było grymasić przy jedzeniu. Jedzenie jako posiłek stanowiło wartość. Nie było zostawiania na talerzu, nie było wyrzucania jedzenia, bo uczono nas, że w czasie wojny ludzie głodowali. Dziadek tak wychowywał swoje dzieci i my też tak byłyśmy wychowane. My z siostrą radziłyśmy sobie z tym jako dzieci po swojemu np. ja z bigosu jadłam kapustę, Kamila – kiełbasę, kanapki – ja z serem, ona z wędliną [śmiech]. Co było położone na talerzu, miało być zjedzone, nie było mowy o wyrzucaniu. Zresztą do tej pory mam zakodowane, że to jest coś złego, choć nie oszukujmy się – zdarza się coś wyrzucić. Ale historia, że ludzie kiedyś w czasie wojny umierali z głodu, uczyła szacunku do posiłku.
Czy oprócz przestrzegania tych zasad np. nakłaniano Panie do czytania książek dziadka?
Kamila: O tak! Pamiętam, byłam małym dzieciakiem, mogłam mieć z dziewięć, dziesięć lat, jak ojciec kazał mi to czytać. Po prostu kazał.
Izabela: Szłam do czwartej klasy szkoły podstawowej – to pamiętam – jak ojciec uznał, że jestem na tyle dorosła, żeby przeczytać „Pięć lat kacetu”. Potem po nocach nie spałam, bo to nie jest książka dla dziesięcioletniego dziecka. Wróciłyśmy później do nich już w dorosłym życiu. Odbiór był już zupełnie inny. Natomiast gorzej było z twórczością muzyczną [śmiech]. My chciałyśmy słuchać Modern Talking, Urszuli, Lady Pank.
Kamila: Shakin’ Stevensa!
Izabela: Było tyle pięknej muzyki! [śmiech]. Teraz każda z nas ma jakąś ulubioną piosenkę, ale nigdy ich nie śpiewałyśmy i szczerze powiedziawszy, mnie ta muzyka po kilku utworach męczy, bo jest specyficzna. Jednak jest ciekawa, wyjątkowa, warszawska i cieszy nas, że to się odradza…
Kamila: Że ludzie pamiętają, wspominają…
Izabela: Ale wykonanie Muńka Staszczyka bardziej mi pasuje [śmiech].
Czyli gdyby nie więzy rodzinne, pewnie nie sięgnęłyby Panie po taką twórczość muzyczną, nie byłoby fascynacji?
Izabela: Pewnie nie. Tego się słucha z uśmiechem, gdy puszczają w radio, czasem nawet nuci, ale żeby zaraz mieć kolekcję płyt, to raczej nie. Już swoim dzieciom twórczości dziadka nie puszczałyśmy. Chociaż jak syn Kamili był malutki, to Muniek Staszczyk akurat zrealizował projekt „Szwagierkolaska”, czyli piosenki Stanisława Grzesiuka w bardziej nowoczesnej odsłonie, i jak tylko puszczano je w radiu, to Michał biegł przed odbiornik i przez całą piosenkę kiwał się w jej rytmie. „Komu dzwonią” było jego ulubionym kawałkiem.
A sami sięgnęli po to w pewnym momencie?
Izabela: Tak, niejako z automatu, bo od samego początku wiedzą, że są prawnukami Grzesiuka, znają historię, myślę, że czują dumę z tego powodu, książki są przeczytane. My sobie w szkole radziłyśmy czasami nazwiskiem, oni co najwyżej mogli wspomnieć w pracach na lekcje historii coś na zasadzie „mój pradziadek był w obozie”. Zresztą obaj są podobni fizycznie, Michał przede wszystkim do naszego ojca, a z charakteru to Kozak z „Boso, ale w ostrogach”, teraz może już mniej, bo wyrósł, ale jak był nastolatkiem…
Kamila: To widziało się w nim te geny.
Izabela: Te geny są bardzo silne. Zauważyła to nawet pani Irena Krukowska, żona przyjaciela z obozu: „Cały Marek!”. Mówią to też osoby, które znały naszego ojca jako młodego chłopaka. Mój syn Damian przeglądał kiedyś zdjęcia z pogrzebu dziadka, na którym stał nasz ojciec, i zapytał co to za okazja, że Michał jest, a jego nie było. Nie rozróżnił ich. Natomiast Damian jest podobny do Stanisława Grzesiuka sprzed wojny. Te same rysy. Charakter też. Nie przejdzie obojętnie obok ludzi potrzebujących wsparcia. Do tego ma silne poczucie sprawiedliwości. Nie lubi faworyzowania lub innych form podziału. Jest waleczny. Osiąga zamierzone cele, choć czasem tak od niechcenia, jak to prawnuk Grzesiuka.
Kamila: Ale myślę, że obydwaj mają cechy Grzesiuków. My chyba mniej.
Izabela: Mamy. Na przykład siostrę podziwiam za otwarte serce. Ktoś zadzwoni, że potrzebuje pomocy i u niej nie ma, że „dzisiaj nie mogę”, ona wsiada w samochód i jedzie, nawet jeśli to Lublin czy Pisz. I to nie musi być rodzina, bez chwili zastanowienia pomoże każdemu w potrzebie. To jest cecha Grzesiuków: trzeba pomóc, to się pomaga, a inne rzeczy mogą poczekać.
To jest cenne, że chyba po części dzięki tej twórczości Grzesiuka mają Panie takie porównanie.
Izabela: Gdzieś tam w internecie pojawiają się sugestie, że to nie on pisał. Natomiast ja czytając te książki, widzę mojego ojca, widzę siebie, swojego syna, siostrzeńca, widzę nas wszystkich – to są nasze cechy charakteru, to jest nasza rodzina. I to jest niemożliwe, żeby ktoś inny napisał to w taki sposób.
Czy w tych wznowieniach, któr kteraz zaczyna wydawać Prószyński, jest coś nowego poza tym, co kiedyś cenzura wycięła?
Izabela: To może zacznę od początku. Te rękopisy leżały sobie w walizce, w szafie, nikt do tego nie zaglądał przez pięćdziesiąt lat. I gdyby w naszym życiu nie pojawił się Bartek Janiszewski, późniejszy autor biografii „Grzesiuk. Król życia”, który z racji przygotowań do napisania książki przewertował od deski do deski wszystkie posiadane przez nas dokumenty, między innymi rękopisy, być może ten pomysł nigdy by się nie narodził. Pracując nad biografią, dzwonił co jakiś czas i opowiadał: o spotkaniach z ludźmi, którzy znali naszego dziadka, o tym, co wyczytał lub usłyszał. Zdarzały się również nieprawdziwe historie. Wspólnie staraliśmy się je zweryfikować. Ale wracając do tematu, między innymi po rozmowie z profesorem Rurawskim mówił, że literacko najbardziej ucierpiało „Na marginesie życia”. Tę książkę dziadek pisał już pod koniec życia, mając tego świadomość. Prosił profesora, z którym się przyjaźnił, o przeczytanie fragmentów i opinie. Ale po ich usłyszeniu powiedział: „a to już nieważne, wyciąłem to, bo mi kwestionowali”. Co kazali, wyrzucał. Nie miał już czasu na poprawki.
Izabela: Te rękopisy to plik pojedynczych ręcznie zapisanych, pokreślonych kartek. W dzisiejszych czasach mogło to mocno zdziwić młodych ludzi z wydawnictwa, ale żadnej z nas nigdy nie przyszło do głowy, aby to przepisać.
Wspólnie to rozczytywaliście czy Bartek Janiszewski sam sobie poradził z rozszyfrowaniem?
Izabela: Wydawnictwo poradziło sobie z tym we własnym zakresie. Mogę się tylko domyślać, że łatwo nie było.
A gdyby tak poszperać jeszcze w tej walizce, to znalazłyby się jakieś może krótsze formy albo coś nieopublikowanego?
Izabela: To, co nigdy nie zostało wydane, to opowiadania, które pojawiły się w biografii „Grzesiuk. Król ycia”. I miał tego świadomość. I jak się czyta tę książkę, to w porównaniu z dwiema pozostałymi czuć, że czegoś jeszcze jej brak. Jest niedosyt. No i tak zrodził się pomysł. W trakcie rozmowy z Michałem Nalewskim z wydawnictwa Prószyński [redaktor prowadzący z działu literatury polskiej w wydawnictwie Prószyński i S-ka – przyp. red.] pojawiła się propozycją wydania uzupełnionej wersji „Na marginesie życia”. Wszyscy byliśmy już wtedy świadomi, ile ta książka straciła. Dużo zostało w z niej wycięte, okrojono ją w sposób aż nieprzyzwoity! I to był pierwszy krok. Ale za chwilę przyszła refleksja: czemu by nie spróbować z innymi tytułami? Przecież mamy rękopisy wszystkich książek. No i stało się.
Wiadomo, że wraz z ukazaniem się biografii wróciła moda na Grzesiuka. Czy może ona była zawsze? Czy to jest zjawisko trwałe, czy może pojawia się falami? Czy Panie zaobserwowały grono wiernych wielbicieli?
Kamila: Na pewno jest takie grono.
Izabela: Myślę, że „fanklub’’ Grzesiuka był zawsze. To są raczej ludzie w wieku naszych rodziców i w naszym, a zdecydowanie mniej z pokolenia naszych dzieci. Ale teraz zauważyłyśmy takie odświeżenie. Nie wiem, czy nie będę zbyt pyszna, jeśli powiem, że Grzesiuk jest chyba jedyną osobą, której poświęcono dwa murale w Warszawie – mural to jest sztuka uprawiana raczej przez młodych ludzi, nie zrobił tego żaden starszy człowiek. Od dwóch lat przez dzielnicę Mokotów i Teatr Baza organizowany jest – i w tym roku, mam nadzieję, również będzie – Festiwal Grzesiuka w Parku Sieleckim. To są bardzo młodzi ludzie. Widać, że zafascynowani folklorem Warszawy, a więc naszym dziadkiem też.
Kamila: Jakiś chłopak maturę z Grzesiuka przygotowywał.
Izabela: Ktoś nawet pracę magisterską pisał. Mamy też hiszpańskie wydanie „Pięć lat kacetu”, bo ktoś miał pomysł, że wyda tę książkę po hiszpańsku. Dostałyśmy egzemplarze wzorcowe, ale nawet nie wiemy, czy w końcu ta książka w Hiszpanii się ukazała. Ale co jakiś czas ktoś przychodzi z nowym pomysłem. Był nawet taki, żeby książki Grzesiuka przetłumaczyć na angielski i wydawać w Stanach, chociaż ja uważam, że ciekawiej byłoby wydać Grzesiuka po polsku w Stanach, dla Polonii. Ale to na razie tylko pomysł….
Kamila: Do tej pory chyba tylko Bartkowi Janiszewskiemu udało się doprowadzić sprawy do końca.
Izabela: Ale każda inicjatywa mająca na celu promowanie folkloru i twórczości Grzesiuka jest ważna. Na przykład moja koleżanka jest nauczycielką w liceum i prowadziła tam warsztaty varsavianistyczne, na które mnie zaprosiła. Powiązała to z lekcją o gwarze warszawskiej. Pojechałam tam z bandżolą. Pokazałam ją. Z początku trudno było przykuć uwagę uczniów, ale kiedy zaczęłyśmy puszczać piosenki, opowiadać, jak się żyło przed wojną oraz o tym, że bandżola była ręcznie zrobiona w obozie koncentracyjnym i została kupiona za czterysta papierosów, pojawiło się zainteresowanie. Ktoś zapytał, czy mógłby dotknąć, ktoś inny – czy może zrobić zdjęcie. Myślę, że po tej lekcji wzrosła ich świadomość o mieście, w którym mieszkają, a w piętnastoletnich organizmach zaczęła krążyć warszawska krew. Na spotkaniu autorskim Bartka Janiszewskiego też pojawili się ludzie w różnym wieku. I starsi, i młodzież. Spotkałyśmy się tam z wyrazami ogromnej sympatii, wiele osób podchodziło do nas, żeby porozmawiać albo po prostu uścisnąć.
Kamila: Ludzie podchodzili i mówili, że miło im poznać wnuczki Grzesiuka. Barda Warszawy. A myśmy przecież w życiu na oczy dziadka nie widziały. To było bardzo miłe.
Izabela: Prywatnie też się spotykamy z sympatią. W pracy jak się koleżanki dowiedziały, kim jestem, to mówią: „aha, to ja już wiem, to ja już wszystko rozumiem”. I tylko się dziwiły: „i ty w księgowości pracujesz!?” [śmiech].
A wracając jeszcze do czasów szkolnych, kiedy nosiły Panie nazwisko Grzesiuk…
Izabela: Pomagało [śmiech]. Wtedy książki było trudno dostać…
Kamila: Nosiłyśmy książki na koniec roku szkolnego nauczycielom. Zamiast kwiatów.
Izabela: Niewątpliwie nazwisko pomagało.
Ale to świadczy o tym, że Grzesiuk był lubiany i ceniony, bo przecież gdyby jego twórczość komuś nie przypadła do gustu, nazwisko mogłoby Paniom zaszkodzić.
Kamila: Na pewno nigdy nie zaszkodziło.
Wspomniała Pani, że książki trudno było zdobyć – chyba tylko dlatego, że ludzie je wykupili, bo przecież nakłady wtedy były dużo wyższe niż dzisiaj.
Izabela: Zgadza się, nakłady były olbrzymie, ale w księgarniach książek brakowało. Jak przychodziły do nas egzemplarze autorskie, to zawsze czekała kolejka znajomych, których miło było obdarować.
Kamila: Jeszcze jak nasz ojciec żył, to naszykował komplet dla jednego wnuka, komplet dla drugiego. „Postaram się, żebyście wy też miały swoje” – mówił. Teraz mam u siebie w domu ze trzy wydania.
Izabela: I teraz jeszcze dojdzie nowe wydanie z Prószyńskiego.
Wiem, jak pieczołowicie pilnuje Pani, żeby nic się nie stało z pamiątkami po Grzesiuku…
Izabela: No tak, bo to są rzeczy nie do odtworzenia. Jeśli ktoś zniszczyłby bandżolę, drugiej takiej nigdzie nie kupimy. To jest unikat.
A co się stanie, jeśli okaże się, że synowie Pań nie są zainteresowani trzymaniem pieczy nad pamiątkami?
Izabela: Już wszystko ustaliłyśmy. Oddamy je do muzeum.
Kamila: Nad nimi chyba czuwa jakiś palec boży.
Izabela: W tym przypadku niekoniecznie boży, ale jeśli istnieje niebo dla ateistów, to mam przeświadczenie, że dziadek stamtąd wszystkiego pilnuje, i gdyby ktoś coś zniszczył, to on rzuciłby z góry doniczką [śmiech]. Najwyraźniej te rzeczy: książki, bandżola miały jeszcze żyć, a nie zalegać w muzeum. Był już taki moment, że rozpytywałam, które muzeum chciałoby przyjąć pamiątki po Grzesiuku. Żadne nie było zainteresowane. No, w jednym powiedzieli, że mogą wziąć, zabezpieczyć i złożyć w magazynie. A przecież nie o to chodziło. I dobrze, że wtedy te rzeczy nie trafiły do muzeum, bo zaraz Bartek Janiszewski zaczął pisać biografię, a bandżola chciała jeszcze zagrać… i zagrała w rękach Janka Młynarskiego. Więc zdecydowanie te pamiątki jeszcze chcą żyć.
A czy Panie miały taką potrzebę ruszyć śladami Grzesiuka po Warszawie, odwiedzić te miejsca, gdzie mieszkał, gdzie pracował, gdzie bywał?
Kamila: Co roku jest organizowany spacer po Mokotowie śladami Grzesiuka. Byłyśmy na nim.
Izabela: Ale prywatnie takich wycieczek nie robiłyśmy. Był kiedyś pomysł, że pojedziemy na teren byłego obozu, jak chłopcy podrosną. Chłopcy podrośli, ale nigdzie nie pojechaliśmy.
Kamila: Robimy wycieczkę, ale tylko po cmentarzu…
Izabela: Tak, na pewno co roku pierwszego listopada mamy stałą trasę na Powązkach Wojskowych i choć w tej chwili jest to grób rodzinny, nadal się mówi „jedziemy do dziadka”. Odwiedzamy też zbiorową mogiłę osób wymordowanych w obozach koncentracyjnych i zawsze idziemy zapalić lampkę do Stefana Krukowskiego, przyjaciela naszego dziadka z obozu.
Kamila: I to był od dziecka zawsze ten sam szlak.
Izabela: Najpierw rodzice nas prowadzili, później my prowadziłyśmy nasze dzieci, a teraz już nasi synowie chodzą sami i mamy nadzieję, że swoim dzieciom też pokażą te miejsca. Kolejna historia to historia innej znajomości obozowej, która przetrwała aż do naszego pokolenia. Czesław Palacz był członkiem obozowej orkiestry Cała Warszawa. Później nasz ojciec przyjaźnił się z jego synem.
Kamila: Był nawet moim ojcem chrzestnym.
Izabela: A nasz ojciec był chrzestnym jednej z jego córek. A my do tej pory utrzymujemy serdeczny kontakt z wnuczkami Czesława Palacza. Bardziej ja, bo jesteśmy z tego samego rocznika.
Kamila: Mnie przeganiały zawsze, bo byłam młodsza.
Izabela: Nasze dzieci już rozluźniły te relacje, bo jest między nimi duża różnica wieku, więc to już nie będzie to. Natomiast my mamy wiele wspomnień i z dzieciństwa, i z dorosłego życia. Ta przyjaźń nie wygasła. A to była przyjaźń obozowa, tu nie ma żadnych więzów krwi. Myślę, że to piękna historia. Panowie zaprzyjaźnili się w obozie, później przyjaźnili się ich synowie, teraz przyjaźnią się wnuczki. Czesław Palacz podkreślał wielokrotnie, że nasz dziadek uratował mu życie. To jest niekiedy cenniejsze niż więzy krwi.
Takie przeżycia inaczej wiążą ludzi.
Izabela: Nasz wujek Wiesław opowiadał też taką historię ze swojego dzieciństwa. Przyszedł z ze swoim ojcem, czyli bratem naszego dziadka, w odwiedziny do Stanisława. Akurat był też Stefan Krukowski i w trakcie rozmowy nasz dziadek powiedział: „Wacek, ty jesteś moim bratem, kocham cię, ale ty się nie obraź, bo on [Stefan Krukowski] jest dla mnie najważniejszą osobą na świecie”. To, co oni przeżyli razem, musiało ich związać na całe życie.
I bardzo dobrze uchwycił to w biografii Bartek Janiszewski. Dziękuję Paniom za rozmowę.
powrót